Sobota, dzień po duchach
Hejka! Dziś ten wszechobecny Dzień Zmarłych — ulice ciche, puste, jakby ktoś wyłączył dźwięk w całym mieście. My nie obchodzimy tego święta w typowy sposób, więc atmosfera jest dla mnie raczej ciekawym tłem niż powodem do zadumy. Wczoraj za to po naszym bloku biegały przebrane dzieciaki, stukając do drzwi z okrzykiem „cukierek albo psikus!”. Trzeba przyznać, że widok małych czarownic i wampirów między balkonami był dość uroczy.
Dziś za to… cisza. Jakby świat zapadł w sen po wczorajszym szale. Wstałam jak zwykle późno (nawet nie pytajcie o której – sama wolę nie wiedzieć), a Tomek zdążył już wrócić z piłki. Zrobiłam sobie kawkę, i ogarnęłam się na tyle, żeby nie straszyć nawet tej garstki ludzi, którzy odważyli się wyjść z domów. Było już południe.
Na 13:30 miałam wizytę u kosmetyczki — tak, wiem, w Dzień Wszystkich Świętych! Ale cóż, niech i w święta człowiek ma chwilę dla siebie . Z Tomkiem ustaliliśmy podział obowiązków: ja pójdę się „upiększać”, a on zajmie się sprzątaniem. W zamian zostawi mi łazienkę – mój mały bastion perfekcji, który lubię doprowadzać do błysku po swojemu.
Została mi godzinka do wyjścia, więc usiadłam do fotoksiążki. To takie moje nowe hobby – spisywanie wspomnień, dopisywanie historii do kadrów. Dom wyglądał jak po wybuchu – cztery małe srajtki potrafią zrobić z mieszkania pole bitwy w kilka minut – więc nawet nie chciałam na to patrzeć

O 13 wyszłam z domu. Do salonu mam jakieś 20 minut z buta, więc poszłam pieszo – pogoda była przepiękna, tylko ja jak zwykle w złym momencie postanowiłam wyciągnąć zimowe kozaki i kurtkę. Po drodze oczywiście kurtka wylądowała na moim ramieniu, a ja wyglądałam jak człowiek, który nie może się zdecydować, czy mamy listopad, czy maj.
Oczyszczanie twarzy trwało prawie dwie godziny. Dwie godziny totalnego relaksu, leżenia i odpoczynku – choć nie bardzo wiem po czym odpoczywałam . Ale psychicznie poczułam się, jakbym spędziła weekend w spa. Gdy wróciłam do domu, było tuż przed 16.
Najpierw chwila na złapanie oddechu i zrzucenie tej nieszczęsnej kurtki. Potem szybka zmiana ubrań i… akcja „Łazienka”. Mam swój niezawodny system: ręczniki papierowe, płyn do łazienek i ocet spirytusowy – nierozcieńczony! Wszelkie ślady wody, kamień, osady – wszystko znika w sekundę. W piętnaście minut łazienka lśniła jak nowa.
Wstawiłam kolejne pranie i zaczęłam się zastanawiać, co dalej zrobić ze swoim życiem (czyli klasyczny moment sobotniego zawahania ). Chwilę później pobawiłam się z psami, wypuściłam Stefana (naszego domowego robota-odkurzacza – w końcu i on musi mieć swoje pięć minut sławy), a gdy skończył, rozłożyłam psom koc, dałam każdemu po kości i usiadłam do dziennika.
I właśnie to piszę. Za chwilę wrócę do fotoksiążki – zostało mi jeszcze jedno puste dzieło, które czeka na swoje wspomnienia i dopiski. Muszę przyznać, że zakochałam się w tym zajęciu. Fotoksiążki mają w sobie coś magicznego – można je spersonalizować, ozdobić, dopisać coś od siebie po druku… i wtedy naprawdę stają się twoje.

Jest przed 19:00. Znając mnie, zostały mi jakieś cztery godziny do snu, które zlecą jak z bicza strzelił. Jutro pewnie znów wstanę późno, a na 14 mam wizytę u tatuażysty – ale co powstanie, niech zostanie jeszcze tajemnicą .
A Wam życzę spokojnego sobotniego wieczoru, pełnego koca, herbaty i świątecznych reklam (które już zaczynają się pojawiać, jakby ktoś odpalił choinkę w listopadzie).
Trzymajcie się ciepło!

