Krakowska epopeja, czyli o podróży, korkach i scrapach w środku nocy
To miało być zwykłe popołudnie. Tylko wyjazd do Krakowa, spokojna jazda, muzyka w tle i ewentualnie jakaś herbata na stacji i siki piesków. Tyle planów. A jak wyszło?
Ano jak zwykle – w teorii podróż, w praktyce odyseja z przystankiem w krainie deszczu, korków i krakowskich kierowców.
Droga zaczęła się dłużyć, a im bardziej się dłużyła, tym bardziej padało. Nie taki sobie deszczyk romantyczny, tylko konkretna ulewa w stylu „nikt nie wie, gdzie kończy się asfalt”. I wtedy, jak na złość, wszyscy łajzowaci kierowcy tego świata postanowili wyjechać właśnie teraz. Ruch na S5, potem na A4, a kiedy zbliżaliśmy się do Krakowa – zaczęło się prawdziwe piekło.
Ta ostatnia godzina była męczarnią. Młody, który do tej pory spał jak anioł, obudził się i rozpoczął koncert marudzenia. W sumie trudno mu się dziwić – to jego pierwsza tak długa wyprawa, a mimo że zatrzymywaliśmy się co jakiś czas „na siku i przekąskę”, to już miał dość. My zresztą też.
Żeby nie zasnąć z nudów (albo nie krzyczeć na każdego kierowcę w zasięgu wzroku), wyciągnęłam laptopa i zaczęłam pisać nowy rozdział mojej książki. Serio – chwała temu, kto wymyślił hotspot z telefonu i laptopa. Pisanie w korku, z chmurą deszczu nad głową i jęczącym dzieckiem w tle to doświadczenie, które powinno się zaliczać jako survivalowy trening kreatywności.
W samym Krakowie wjechaliśmy już na tryb „zaraz wysiądę i pójdę pieszo”.
Wiesz, ten stan, kiedy człowieka zaczyna trzepać od frustracji – ten skręca za wolno, ten się wlecze, ten nie umie zmienić pasa, a ten to chyba pierwszy raz w życiu prowadzi auto. I tak w kółko, wkoło Macieju.
Maraton po galeriach, czyli jak zdobyć karmę, szampon i papier w godzinę
W końcu dotarliśmy do osiedlowej galerii. Zanim zdążyłam zdjąć pasy, już miałam listę zakupów dłuższą niż paragony po świętach. Wpadłam do Kauflanda po drobiazgi, potem apteka, Maxi Zoo po karmę dla psów i jeszcze Rossmann, bo przecież szamponiki i mini odżywki same się nie kupią.
Biegałam między alejkami jak zawodnik crossfitu, który goni za złotym medalem. Obskoczyłam wszystko w kwadrans, choć po drodze naklęłam się na ludzi, którzy spacerowali środkiem drogi, jakby uczestniczyli w jakimś miejskim slow walkingu.
Ale nie to było najgorsze. Bo ja, ambitna jak zawsze, koniecznie chciałam jeszcze podjechać do Paper Konceptu na Pawiej (Krakusy wiedzą – tam dojazd to test cierpliwości i układu nerwowego).
Chciałam zrobić swój scrapbook i potrzebowałam papieru, który nie wygląda jak smutna kartka z zeszytu w kratkę. Szukałam czegoś w kolorze drewna, na kółkach, z grubymi kartkami. Nie było, oczywiście. Ale po pół godziny grzebania, przeglądania i dotykania każdego arkusza (bo przecież faktura papieru to świętość!) wreszcie znalazłam. Sukces!
Kamieniczne cardio
Do kamienicy dotarliśmy wieczorem. Drugie piętro. Schody strome jak w alpejskim schronisku. Dzieciaki bały się wejść, więc cała trójka – na rękach. Do tego plecak, reklamówka, torba, i moja godność, która została gdzieś na pierwszym piętrze.
Ledwo doszłam. Prawie padłam.
Tomek tylko popukał się w głowę:
– Przecież bym ci to wszystko przyniósł.
No ale nie, ja musiałam być bohaterką. W końcu kto by go odciążył, jak nie ja?
Po krótkim odpoczynku wzięłam się za swój scrapbooking. No i powiem Wam – wyszło fajnie! Trochę trochę taśm, klej, naklejki i… godzina zrobiła się 22:30. Ale efekt? Zadowalający!


Tylko że rano pobudka o siódmej, bo na 8:30 mieliśmy spotkanie. Potem powrót po nasze burki i długa droga do naszego ukochanego Poznania.
Ciało mówi „dość”, ale głowa udaje, że nie słysz
Powiem Wam szczerze – czuję się przytyrana jak po maratonie. Bóle kostno-mięśniowe w nogach, samoistne neurologiczna drżenie dłoni (to moje ulubione – zawsze odzywa się, gdy poziom nerwów przekracza dopuszczalne normy).
Pewnie krakowskie łajzy na drodze miały w tym swój udział.

Poza tym – paradoksalnie – wszystko dobrze. Mówię do Tomka:
– Wiesz co, oprócz tego zapalenia płuc, to odkąd jesteśmy w Poznaniu, jestem zdrowa jak ryba.
I to prawda. Chyba po prostu w tym mieście jestem spokojniejsza. Ludzie mniej trąbią, mniej krzyczą, powietrze jakby lżejsze. Wychodzi na to, że spokój to najlepsze lekarstwo, tylko szkoda, że nikt go jeszcze nie sprzedaje na receptę.
Oczywiście – muszę jeszcze iść do pulmonologa i zrobić powtórną tomografię. Ale spokojnie – plan jest. Po 11 listopada. I tak muszę odczekać trzy miesiące od poprzedniej, bo ostatnią miałam końcem sierpnia. Więc logicznie rzecz biorąc – połowa listopada brzmi idealnie.
Technologiczne nowości i pożegnania
A z nowości – zamówiłam sobie nowego laptopa.
Nie dlatego, że ten obecny jest zły. Wręcz przeciwnie – ma rok, działa jak marzenie, ale to właśnie dlatego warto go jeszcze sprzedać, zanim się zużyje. Wolę wymienić teraz, niż płakać, jak padnie i trzeba wydać 6 tysięcy na raz.
Jutro odbieram nowy sprzęt, więc wieczorem czeka mnie kopiowanie danych, czyszczenie starego i wystawianie ogłoszenia.
Jakby ktoś z Was był zainteresowany – roczny MacBook Air M3, 512 GB, w idealnym stanie.
Cena? Do dogadania.
Na dziś kończę. Zmęczenie wygrało z ambicją.
Zrobiło się późno, pies pewnie już śpi w pozycji „nie przeszkadzaj”, a ja mam przed sobą tylko jedno marzenie – żeby jutro nikt mnie nie obudził przed budzikiem, marzenie ściętej głowy :D.
Życzę Wam spokojnego wieczoru i udanej środy!
I pamiętajcie – jeśli życie zaczyna przypominać korki na A4, to po prostu zwolnijcie. Albo przynajmniej włączcie hotspot i napiszcie coś kreatywnego w międzyczasie.
