Wtorek. Dzień, który nie miał prawa się udać, a jednak próbujemy.
Hej! Dziś wtorek, a to już samo w sobie brzmi jak ostrzeżenie. Zamiast spokojnego dnia z kawką i psem na kolanach, pakujemy się w samochód i jedziemy do Krakowa. Oczywiście nie z powodu wakacyjnego kaprysu, tylko przez kilka „służbowo oficjalnych spraw” — czyli tych cudownych obowiązków, które potrafią zabić resztki wiary w spokojne życie. Spotkanie mamy jutro rano, ale jedziemy już dziś, żeby „zostawić burki w hotelu”. I tu od razu mała dygresja — „hotel” to brzmi dumnie, ale w praktyce żadna szanująca się sieć nie przyjęłaby nas z tą futrzaną armią. Więc wynajmujemy apartament w centrum. Tak, w centrum. Tam, gdzie parkowanie to sport ekstremalny, a ceny sprawiają, że człowiek zaczyna rozważać sprzedaż nerki.
Poranek? Komiczny. Wszystko na wariackich papierach — jak zwykle. Tomek dosypiał, ja go zganiałam z łóżka, a jak już się podniósł i zaczął ogarniać, to ja postanowiłam… przysnąć. Bo przecież nie można pozwolić, żeby tylko jedna strona była zmęczona. Potem szybki prysznic, nerwowe pakowanie (bo oczywiście wczoraj nikt nie miał na to siły) i tak jakoś zeszło do trzynastej. Idealna godzina na „wczesny wyjazd”.
Ale dobra, jedziemy. Kraków czeka. A ja — jak rasowy turysta z obsesją na punkcie papierniczych cudów — planuję obowiązkowy przystanek w Paper Concept. Bo przecież w Poznaniu nie ma żadnego sklepu z notesami, prawda? Zamierzam tam kupić coś w rodzaju albumu na zdjęcia. Choć w rzeczywistości to po prostu zeszyt na kółkach, w kształcie kwadratu, z grubymi kartkami w kolorze drewna. Brzmi prosto, ale w mojej głowie to już prawie magiczny artefakt.

Planuję podrukować zdjęcia z mojej mini drukareczki, powklejać je z podpisami, a potem — jak w życiu — doklejać kolejne wspomnienia. Trochę jak scrapbooking, tylko mniej artystycznie, a bardziej terapeutycznie. Lubię wracać do dawnych lat, zwłaszcza że — odpukać — w moim życiu ostatnio nic się nie wali. Co samo w sobie jest podejrzane.
Na miejsce dotrzemy pewnie koło 18:30 albo 19:00, więc cały wieczór będzie dla nas. A przynajmniej tak myśleliśmy, dopóki nie przypomniałam sobie, że… zapomnieliśmy jedzenia dla burków. Czyli plan awaryjny: Maxi Zoo na Prokocimiu. Oczywiście tam, bo nikt nie wie, gdzie jest jakikolwiek inny sklep. Gdyby nie to, nasze psy żywiłyby się chyba hotelowymi mydłami.
A ja? Czuję, że mam gorączkę. Nic wielkiego, ale w połączeniu z drugim dniem bez sterydów i pogodą „z serii: listopad w październiku” – czuję się jak bohaterka taniego dramatu medycznego. Na szczęście mam czapkę, szalik i rękawiczki, więc wyglądam jak postać z japońskiej kreskówki o zimie i chorobach autoimmunologicznych. Niech będzie, chociaż nie lubię takiego kina.

Kożuszek trzyma ciepło, buty jesienne też dają radę, a 9 stopni to nie mróz. Zresztą i tak głównie siedzę w aucie, więc mogłabym równie dobrze założyć kapcie i nikt by nie zauważył, zresztą jak czasami jeżdzę, klapki, szlafrok i jalla do sklepu :D.
Jutro mamy ważne spotkanie, więc trzymajcie kciuki, żeby wszystko poszło po naszej myśli. Bo jeśli nie, to będę musiała znowu gdzieś jechać, a już sama myśl o kolejnym pakowaniu wywołuje we mnie chęć emigracji na bezludną wyspę — bez walizek, bez psów i bez Tomka, który „jeszcze tylko na chwilkę przysiądzie”.
Wieczorem, jak wrócimy, opiszę jak poszło. A póki co, życzę wszystkim udanego wtorku. Dużo słońca, spokoju i mniej chaosu niż u mnie.
Bo u nas — jak zwykle — pada.

