Ten z tabelkami i Ikeą

Hej 🙂

Dzisiaj przychodzę do Was z małym sukcesem – udało mi się nie zachorować! Mąż od tygodnia smarka, kaszle i wygląda jakby właśnie przegrał pojedynek z przeziębieniem, a ja? Nic. Zero. Jestem jak te osoby z filmów katastroficznych, które idą przez skażoną strefę i wychodzą bez zadrapania. Czuję się świetnie, więc – na złość losowi – do żadnego lekarza się nie wybieram i na żadne badania nie idę. Po co wywoływać wilka z lasu, prawda? Udaję, że jestem zdrowa, że zawsze byłam zdrowa i że nic mi nie grozi. To taki mój nowy system ochronny – autodenyalizm 😉

Ale wracając na ziemię i do spraw bardziej przyziemnych – czyli remontów, zakupów i wiecznego „ogarniania” – ciągle dłubię przy tabelkach dotyczących mieszkań. Szczerze? Co chwilę coś się zmienia. Zwłaszcza jeśli chodzi o moją łazienkę, która przez długi czas wyglądała… no, delikatnie mówiąc, jakby była w szpitalu. Biel, chłód, sterylność – zero charakteru. Ciężko było mi wyczuć ten balans między ponadczasowym stylem, a czymś, co faktycznie będzie „moje”. Ale w końcu – hurra! – trafiłam! Będzie kamień, trawertyn, tapeta i odcień głębokiego jeansu. Brzmi jak łazienka z katalogu? Może. Ale najważniejsze, że w końcu mi się podoba i czuję, że to będzie TO.

W piątek wieczorem podjęliśmy też klasyczną, weekendową pielgrzymkę do Ikei – chciałam na żywo zobaczyć niektóre meble. I wiecie co? Mam wrażenie, że Ikea zjeżdża w dół. Serio. Wzornictwo jakby przestało nadążać za czasem, większość rzeczy wygląda tanio i nijako. Sporo odrzuciłam z miejsca, a część mebli postanowiłam kupić gdzie indziej – w sieci znalazłam kilka prawdziwych perełek. Może i drożej, ale wolę dopłacić i czuć, że to moje, niż kupić coś tylko dlatego, że było pod ręką. A że nasz tymczasowy magazyn (czyli pokój pełen kartonów) zaczyna przypominać centrum logistyczne, to już inna sprawa. Ostatnio zamówiłam lampy, hokery, jakieś pudełka… drobnica, ale jak się tego nazbiera, to robi wrażenie.

Sobota zleciała mi jak zwykle – czyli w trybie: zakupy – sprzątanie – pranie – praca. Byliśmy w Leroy Merlin (zmiana koncepcji płytek, oczywiście), potem ogarnianie mieszkania i wieczorne poprawki w tabelkach. Ciągle zastanawiałam się nad lustrem, potem nad szafką, potem znowu nad lustrem i tak zrobiła się 21:00. Ale spokojnie, koło 23:00 już leżałam w łóżku i – klasyka gatunku – odpaliłam sobie audiobooka. Tym razem książka o obozie koncentracyjnym… Tak, wiem – ciężki temat do snu, ale ja takie rzeczy naprawdę lubię. Historia, prawdziwe wydarzenia, opowieści o ludziach – mnie to porusza i fascynuje. Wcześniej słuchałam książki o lekarzach w obozach i była niesamowita. Taka lektura, po której inaczej patrzy się na codzienność.

Dziś – w niedzielę – postanowiłam się odciąć od remontowego szaleństwa. Okej, poprawiłam jeszcze płytki w jednej łazience, ale potem… koniec. Dzień dla mnie. Mam plan nadrobić mój papierowy blog – trochę powyklejam, trochę popiszę, może wkleję jakieś zdjęcia, próbki, inspiracje. Uwielbiam ten moment, kiedy mogę pobyć kreatywna bez ekranu. Kiedy czuję papier pod palcami, wszystko jakoś zwalnia.

A żeby jeszcze bardziej wyrwać się z rutyny – na 17:00 mamy zamówioną obiadokolację w restauracji. Cudownie będzie nie gotować, nie zmywać i po prostu posiedzieć sobie przy stole bez kurzu w nosie i listy zakupów w głowie. Takie małe rzeczy, a naprawdę potrafią człowiekowi poprawić dzień.

I na koniec – życzę Wam wszystkim pięknej, spokojnej niedzieli. Niezależnie od tego, czy leżycie na kanapie z kawą, latacie po sklepach czy słuchacie audiobooka o totalnych zgliszczach historii – ważne, żebyście robili coś, co Was chociaż trochę cieszy.

Ściskam i do przeczytania!
Paaaaa!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *