Dzień pełen chaosu, kawy i niespodzianek
Hej, no dziś to naprawdę rozpoczęliśmy z rozmachem — z rozmachem w cholerę! Obudziłam się jeszcze przed południem (co już samo w sobie jest sukcesem), ale za to nie mogłam dobudzić Tomka. Leży, śpi jak kamień, jakby nic na świecie go nie obchodziło. Po dobrych kilku minutach czułych (i mniej czułych) prób w końcu otworzył oczy, a jego mina, kiedy zobaczył, która jest godzina, była bezcenna.
No to co, wstajemy! Ja od razu mówię, że nie ma czasu na lenistwo — kawa, prysznic, ubranie i lecimy, bo dzień zapowiada się napięty. Oczywiście nie można zapominać o burkach. Chłopaki (bo jak inaczej nazwać naszych psich panów ?) dostały coś pomiędzy śniadaniem a obiadem — no bo umówmy się, przy tej godzinie to już nie było klasyczne poranne karmienie.
My tymczasem w biegu wypiliśmy kawę — ja nawet nie dopiłam swojej, bo oczywiście przypomniało mi się, że mam jeszcze teleporadę z neurologiem. Migreny ostatnio znowu dają o sobie znać, a leki się skończyły. No i jeszcze to samoistne drżenie rąk… więc poprosiłam o receptę na coś, co trochę to uspokoi.
Nie wiem, o której dokładnie wyjechaliśmy, ale obstawiam, że było gdzieś koło 13:30. Od tego momentu zaczęła się nasza mała odyseja: najpierw bankomat — relikt przeszłości, ale czasem po prostu nie da się inaczej. Potem spotkanie na budowie (tak, budowa wciąż trwa), dalej apteka, magazyn — trzeba było wywieźć z naszego „przestronnego” 42-metrowego mieszkania umywalkę i lampę. I na koniec — zakupy, bo wiadomo, jutro sklepy zamknięte.


W międzyczasie podjęłam spontaniczną decyzję: zostanę kosmetyczną modelką! Jutro o 13:30 mam oczyszczanie twarzy, więc szykuję się na nową, świeżą wersję siebie. Zdam relację, jak przeżyję. A w niedzielę… tatuaż!
Tak, o 18:00 wytatuuję sobie wzdłuż kręgosłupa napis: DiegoRicardoLeoJavierSantiago — bez żadnych odstępów, żeby wyglądało jak jedno płynne słowo. Wszyscy straszą, że na kości to boli, ale ja już swoje wiem. Na ścięgnie bolało bardziej, więc dam radę.
Kiedy wróciliśmy do domu, była już 17:30. Chłopaki zdążyli zrobić taki bajzel, że głowa mała. Ja naprawdę nie wiem, jak oni to robią — wychodzimy, jest w miarę czysto, wracamy i nagle chaos jak po małym tornadzie.
Gaszę światło, włączam LED-y w bziku, a tu wszystko widać — kurz, paprochy, resztki czegoś niezidentyfikowanego… No ale mam swojego sprzymierzeńca — Stefana, mojego robota sprzątającego. Jak Stefan przejedzie, to dopiero można odetchnąć.
Nie wiem, czy Wam mówiłam, ale jestem pedantką. Kocham porządek, czystość i ten moment, kiedy wszystko błyszczy. Więc jak już ogarnęłam ten mały armagedon, postanowiłam nadrobić dziennik — w końcu muszę pokazać nasze świąteczne sweterki!
Dzieciaki biegają po klatce z okrzykami „cukierek albo psikus”, a ja oczywiście mam tylko czekolady… No trudno, najwyżej będzie „czekolada albo psikus”

Jeśli chodzi o zdrowie — odpukać, wszystko dobrze. Czuję się w miarę, chociaż gorączka 38 stopni towarzyszy mi od rana. Ale nie martwcie się, umówiłam się już do pulmonolożki, więc ogarniemy i to.
Na koniec — życzę wszystkim cudownego weekendu pełnego słońca, spokoju i ciepła. Niech każdy dzień przynosi Wam coś miłego, nawet jeśli zaczyna się od walki z budzikiem i kawy, której nie zdążyliście dopić
Trzymajcie się cieplutko!

