Hej wszystkim 🙂
Uwaga, uwaga, komunikat nadzwyczaj ważny i długo wyczekiwany!
Chciałam wszem i wobec ogłosić, że… (werble, fanfary, konfetti i może nawet tańczący budowlańcy) – skończyłam tabelkę z kosztorysem naszego mieszkania. Tak, tego naszego – przyszłego, pachnącego świeżą farbą, silikonem sanitarnym i marzeniami o świętym spokoju.

Nad tą tabelką siedziałam jak mnich nad manuskryptem. Przez kilka dni, z przerwami na kawę, jęki rozpaczy i momenty zwątpienia, aż do wczoraj, kiedy to, koło 23:00, z miną wyczerpanego księgowego powiedziałam: „Tak. TO jest to. Zakończone.”
Powiem tak – nie jest źle. Znaczy – mogłoby być taniej, no ale też nie płaczę do poduszki (jeszcze). Cudów nie ma, ale tragedii też nie. Wychodzę z założenia, że jeśli nie trzeba zastawiać nerki, to znaczy, że budżet jest „okej”.
Postanowiłam więc podejść do sprawy metodycznie: raz na dwa tygodnie (albo miesiąc, w zależności od stanu konta i nastroju) będę kupować jedną rzecz do mieszkania. Powoli, ale do przodu – taka IKEA w trybie slow.
Z wykonawcą się dogadałam – podpisałam umowę, przybiłam wirtualną piątkę i w poniedziałek spotykamy się na odbiorze mieszkania. Potem od 13-tego pan fachowiec bierze się za wykończeniówkę, a ja trzymam kciuki, żeby nie skończyło się telefonem: „Mamy problem…”.
Wisienka na torcie – dziś wieczorem widziałam się jeszcze ze stolarzem. Człowiek konkretny, umowa podpisana, materiały wybrane, fronty dotknięte i pogłaskane, więc można powiedzieć, że jest git. Mój osobisty sen o szafie przesuwnej i kuchni, w której wszystko się mieści, właśnie zaczyna się spełniać.
A teraz przenieśmy się na drugi front – zdrowotny.
Od kilku dni mam coś koło 38 stopni. Tyle że nie z emocji, tylko z termometru. Czuję się jak żywy kaloryfer – niby funkcjonuję, ale jakby z grzaniem podkręconym na piątkę. Objawy? Hm… tylko gorączka i czasem bolą mnie nogi. Takie tam, standard jesienny. Leżę, pocę się jak po maratonie, biorę leki jak już naprawdę muszę, bo przecież nie ma co przesadzać, nie?
Wczoraj byliśmy w galerii, wszyscy opatuleni jakby zaraz miał spaść śnieg, a ja? Dresy, klapki i krótka koszulka do tańca z odkrytym brzuchem. Mówię poważnie – wyglądałam jakby mnie z wakacji wyrwało i rzuciło na środek polskiej jesieni. Ludzie patrzyli jak na osobę, która się zgubiła w czasie i przestrzeni. Ale co ja poradzę, że mi gorąco? Że niby mononukleoza znowu? Możliwe. Sezon otwarty – czemu nie?
No ale przejdźmy do jeszcze jednego ważnego wydarzenia dnia.
Obudziłam się dziś jak po bójce z trzema niedźwiedziami i jednym labradorem. W sensie: cała krzywa, połamana, zmiażdżona. Bo chłopaki (czytaj: moje współśpiące osobniki) w nocy mnie tak przesunęli, że miałam do wyboru: spać bez ruchu jak mumia albo się ruszyć i spaść z łóżka. Zgadnijcie, co wybrałam. No więc spałam jak rzeźba na wystawie i wstałam jak zombie lumbago.
Na szczęście kawa (w ilości hurtowej) uratowała mnie od losu człowieka bez energii, więc zapadła decyzja: idziemy do galerii po buty na zimę.
Pojechaliśmy do galerii:
Weszliśmy, zaczęłam oglądać i… jak już coś było porządnego (czyt. skóra, ciepłe, nie wyglądają jak czołg) – to tylko marki premium. Portfel płakał, ale ja mówiłam mu: „Cicho bądź, to inwestycja w zdrowie i styl.” I kupiłam. Dwie pary. Jedne krótkie na koturnie – wiadomo, żeby wyglądać, jakbym miała długie nogi, nawet jak brodzę w błocie. I jedne kozaki – takie mięciutkie, że można w nich spać. Cudowne.


A skoro już buty… to adidasy też trzeba było dokupić, bo ostatnie moje „Love Moschino” zginęły tragicznie w suszarce. Tak, wrzuciłam prawie nowe buty do gorącej suszarki po praniu, bo miałam nadzieję, że wyjdą suche, pachnące i gotowe na świat. Wyszły… stopione. Jak mozzarella. Mam nadzieję, że moja lekcja zostanie zapamiętana na dłużej niż tylko do następnego prania.

Ale nie byłabym sobą, gdybym nie wyszła z galerii z dodatkowym zestawem: torebka (bo wiadomo, że nie mam żadnej idealnej na tę porę roku), kolczyki (bo złoto pasuje do wszystkiego) i naszyjnik (żeby świecić się jak człowiek sukcesu).
I tak oto kończę ten dzień – z gorączką, nowymi butami i umową ze stolarzem w kieszeni. Można powiedzieć, że mam wszystko, czego kobieta potrzebuje jesienią: plan, buty, błyskotki i trochę dramy zdrowotnej dla równowagi.
Aktualnie siedzimy i oglądamy świetną szwedzką komedię, życzę wszystkim miłego wieczoru i udanej niedzieli 🙂
